wtorek, 27 stycznia 2015

Zamiast azjatyckich tuk tuków



Od kilku tygodni śniły mi się, niemal każdej nocy, tuk tuki i my jeżdżący nimi w szalonym azjatyckim ruchu ulicznym. Niestety to tylko marzenie, które w tym roku nie ma szans na spełnienie. Wszystkie oszczędności w ostatnich miesiącach poszły na kapitalny remont łazienki. Absolutnie tego nie żałuję, ale teraz bardzo tęsknię za zgiełkiem i zapachami Azji, słońcem i pysznym orientalnym jedzeniem. Na pocieszenie podstępem namówiłam W. na kilka dni nad Bałtykiem. Polskie wybrzeże latem jest dla mnie zbyt oblężone i zbyt skomercjalizowane aby było dla mnie atrakcyjne, ale zima nad morzem ma swój niepowtarzalny urok. Co prawda tuk tuków tu nie ma a i słońce jest raczej problematyczne ale cieszę się tym pobytem jak dziecko. A i pogoda w pierwszej chwili sprawiła nam wielką niespodziankę i jezioro Resko oraz Bałtyk powitały nas słońcem. 

















Dzisiejszy dzień niestety nie był tak łaskawy pod względem pogody, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, byliśmy na wycieczce samochodem, no i mam czas na nadrobienie zaległości czytelnicze.


Mam nadzieję, że już jutro będzie znów ładnie i kolejne kilometry z kijami zaliczymy oprócz porannego basenu :) 

sobota, 24 stycznia 2015

Kibinai z uproszczonym farszem


Aby nikt nie pomyślał, że już mięsnych dań na blogu nie będzie, uspokajam i obiecuję możliwie dużą różnorodność zarówno dla jedzących mięso jak i tych unikających potraw pochodzenia zwierzęcego.
Dziś wpis dla mięsożerców.

Danie rodem z Litwy. Podobno korzenie ma karaimskie, ale nie o genezę potrawy chodzi a o smak. Ten jest świetny i wart powtarzania. Dlatego niemal na gorąco spisuję przepis i publikuję go aby nie umknął w czeluściach pamięci.
W oryginale farsz powinien być z surowej baraniny/jagnięciny, ja wykorzystałam surową białą kiełbasę. Taki farsz znalazłam w książce Hanny Szymanderskiej „Kuchnia polska potrawy regionalne”. Uznałam, że to bardzo dobry pomysł, co prawda nie byłabym sobą gdybym go z lekka nie zmodyfikowała.



Kibinai


½ kg mąki
250 g zimnej margaryny
2 jajka
1 – 2 łyżek kwaśnej śmietany
½ łyżeczki soli

ok. 700 g surowej białej kiełbasy
1 cebula
1 łyżeczka majeranku
sól, pieprz

jajko do smarowania

Mąkę rozetrzeć z margaryną aż uzyska się konsystencję piasku. Dodać sól, jajka i śmietanę (najpierw 1 łyżkę, jeśli będzie mało dodać jeszcze śmietanę) wyrobić sprężyste ciasto. Kiedy ciasto jest dobrze wyrobione zawinąć je w folię spożywczą i wstawić do lodówki na 2 – 3 godziny.
Mięso z kiełbas usunąć z flaka, dodać drobniutko posiekaną cebulę, majeranek rozetrzeć w dłoniach, całość doprawić solą i pieprzem pamiętając, że kiełbasa jest słona. Całość wyrobić na jednolitą masę.
Schłodzone ciasto wyjąć z lodówki. Urywać kawałki wielkości sporej mandarynki, formować kule, które następnie rozwałkowywać na okrągłe placki. Na środku kłaść po łyżce farszu, ciasto zalepiać nad farszem a następnie formować falbanki.
Kibinai ułożyć na blaszce, posmarować rozkłóconym jajkiem i piec przez ok. 40 minut w temperaturze 190 stopni.
Podawać gorące, najlepiej z kubkiem czerwonego barszczu.
Smacznego!!!

Ciasto mnie zadziwiło, było niezwykle plastyczne i doskonale się nie tylko wałkowało, ale i formowało. Nic a nic się nie kruszyło, a tego bałam się najbardziej.

Następnym razem będę robić mniejsze pierożki, takie wielkości normalnego pieroga, ale w tym przypadku rozmiar nie ma znaczenia a jedynie wpływa na komfort jedzenia (zmniejszając rozmiar pierożka należy skrócić czas pieczenia).



piątek, 23 stycznia 2015

Impresja warszawska


Odwiedziłam Warszawę, która powitała mnie niemal radośnie, a przynajmniej przyjaźnie.






Karmnik dla ptaszków z kawałkiem słoniny i ziarnami wywieszony na drzewie przy Moście Gdańskim

Zaplanowałam jeden dzień włóczenia się po mieście. W pierwszej kolejności planowałam odwiedzić Stare Powązki. Bardzo lubię spacery po starych cmentarzach (pisałam o tym tutaj oraz migawki z cmentarza pokazywałam w postach ze Stambułu), ale Powązki to również miejsce gdzie pochowani są moi Dziadkowie i dwie pary Pradziadków. Zawsze z dumą patrzę na tablicę przy wejściu gdzie znajduje się lista ważnych dla miasta mieszkańców, pochowanych na tym cmentarzu. Na liście znajduje się również jeden z moich Pradziadków. Był architektem, który pozostawi po sobie wiele wspaniałych budowli, w tym niemałą liczbę kościołów, ale nie tylko. Całkiem sporo Jego dzieł znajduje się w stolicy i w Konstancinie.



Te stare groby mają duszę, wywołują niesamowite emocje. Współczesne cmentarze są nudne i przewidywalne, a sztuki się na nich nie uświadczy. Na Powązkach każdy grób, grobowiec czy rzeźba są wyjątkowym dziełem sztuki, spersonalizowanym, z przesłaniem. Godzinami mogłabym się włóczyć alejkami wśród starych mogił.

















Spacer po Powązkach zajął mi sporo czasu. Ale atrakcji w tym dniu miało być więcej.
Brat namówił mnie abym zajrzała po zmierzchu do Wilanowa. Zimą odbywają się tam pokazy światła i dźwięku, a dla najmłodszych zbudowano labirynt świetlny rodem z Alicji z Krainy Czarów. Wielu maluchów biegało zachwyconych wśród postaci z bajki.


















Dzień zakończyłam w Teatrze Polonia, podziwiając kunszt aktorski Jerzego Sturha – wyraźnie wrócił do formy po ciężkiej chorobie, niestety nie przekonałam się do Krystyny Jandy. Nigdy nie potrafiłam docenić talentu, który podobno posiada – ja go nie zauważam, dla mnie każda Jej rola jest powieleniem dokładnie tych samych gestów, tej samej mimiki, tego samego tembru głosu, nie ma w nich niczego nowego, jest przewidywalna i nudna. Ale i tak uważam, że dzień zakończyłam perfekcyjnie.

Warszawa nie należy do moich ulubionych miast, choć i tak nie jest już tak jak jeszcze niedawno, kiedy mówiłam, że Warszawy nie lubię i jest okropna (nie przeszkadzało mi to, że moja rodzina własnie z tego miasta pochodzi). Mimo, że sama mieszkam w dużym mieście stolica bardzo mnie męczy. Brakuje mi w niej ładu urbanistycznego, przychylności dla piechurów (lubię łazić i tak poznawać odwiedzane miasta, a Warszawa nie jest takim osobom przyjazna), kierowcy w ostatnich latach trochę zmienili swoje nawyki (jeszcze kilka lat temu byłam częstym gościem), tylko dwa razy w ciągu dnia omal nie zostałam rozjechana na przejściu dla pieszych na zielonym świetle ;) kiedyś każde przejście przez ulicę groziło kalectwem. 
Jest jednak coś czego bardzo zazdroszczę Warszawie. To komunikacja miejska. Bardzo rozbudowana, PUNKTUALNA, o dużej liczbie kursów. Mogę tylko powzdychać z zazdrością.