wtorek, 30 kwietnia 2013

Falafel – Egipt nie jest moją miłością



Moja pierwsza zimowa przygoda z ciepłem i słońcem miała miejsce właśnie w Egipcie. Było to już kilka  ładnych lat temu. Lecąc do Egiptu w głowie miałam tylko jedno – za wszelką cenę ustrzec się przed „zemstą Faraona”. Przestrzegałam rygorystycznie zasad przekazanych mi przez znajomego lekarza i udało się. Ani ja ani W. nie zapadliśmy na tą niezwykle przykrą przypadłość. Równocześnie nie pamiętam czym nas karmiono, nie pamiętam niczego co wspominałabym jakoś szczególnie. Jedyne kulinarne wspomnienie to maluteńkie, brzydkie banany kupowane w miejscowym sklepiku, wtedy odkryłam, że banany mogą być tak dobre. 
Wniosek mam tylko jeden: nie było w kuchni egipskiej żadnych smaków zapadających w moją pamięć. Potem myślałam, że nie dałam szansy tej kuchni pokazać się z jak najlepszej strony poprzez ostrożne podchodzenie do serwowanych potraw.
Po powrocie ciągle słyszałam o tym jak wspaniałe są falafele, jak cudnie smakuje hummus. Hummusu próbowałam kilkakrotnie, sama próbowałam robić i za każdym razem stwierdzałam, że mnie on po prostu nie smakuje. Teraz przyszła pora na danie szansy falafelom. I niestety znów porażka. Nie żebym stwierdziła jak w przypadku humusu, że mi nie smakuje, ale uważam, że to nic specjalnego, da się zjeść, ale aby lubić to nie.
Moi Panowie mieli bardzo podobne odczucia. Zjedli bez wybrzydzania, ale gdy ich zapytałam czy warto do tego dania wrócić obaj stanowczo stwierdzili, że nie warto.

Wiem, że to co napisałam to słaba rekomendacja przepisu i dania, ale trudno pisać peany na temat czegoś co nas nie zachwyciło, choć złe wcale nie było. Przypuszczam, że miłośnicy tego dania okrzyknęli by je doskonałym. 

I tak jak sam Egipt był miejscem, które nas nie zachwyciło (poza widzianymi zabytkami), tak kuchnia tego kraju też nie jest naszą ulubioną.  O tyle mnie to dziwi, że kuchnia turecka należy do jednych z bardziej przeze mnie lubianych, a ma wiele wspólnego z kuchnią arabską (choć pewnie to tak jakby porównywać kuchnię polską z niemiecką czy czeską).


Falafel


300 g suchej ciecierzycy, namoczonej w wodzie przez noc
2 ząbki czosnku
1 mała posiekana cebula
2 średnie ugotowane ziemniaki
garść posiekanej natki pietruszki
garść posiekanej świeżej mięty
2 łyżeczki mielonego kuminu
¼ łyżeczki suszonych płatków chilli
sól, pieprz
¼ łyżeczki sody oczyszczonej wymieszanej z odrobiną zimnej wody
olej do smażenia

Namoczoną przez noc ciecierzycę wypłukać i dokładnie odsączyć. Wsypać do malaksera razem z czosnkiem, cebulą oraz z ziołami i zmiksować na grudkowatą masę. Dodać pokrojone ziemniaki, przyprawy i ponownie zmiksować. Masę wyjąć do miski, dodać sodę oczyszczoną wymieszaną z wodą, dokładnie wymieszać, ostatecznie doprawić do smaku i pozostawić na ½ godziny.
Następnie mokrymi rękami formować kuleczki wielkości dużego orzecha włoskiego i smażyć partiami na głębokim oleju do zrumienienia. Odsączyć na ręczniku papierowym.
Podawać na gorąco albo jako zimną przekąskę.
Smacznego!!!

Ja podałam moje falafele z sosem jogurtowym przygotowanym z jogurtu naturalnego, soku z cytryny, świeżej mięty i soli oraz pieprzu.
Sałatka z pomidorów, ogórków, papryki i oliwek też była miłym uzupełnieniem dania.






poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Zupa szczawiowa i garść wspomnień z dzieciństwa - ZnP *



Macie swoje traumy smakowe z dzieciństwa?
Ja nie mam ich zbyt wiele. Raptem trzy, no może cztery. Największą był tran serwowany w przedszkolu łyżką z wielkiej butli. Wszystkie dzieci ustawiały się w kolejce a Pani łyżką pchała do buzi paskudną, cuchnącą ciecz. Na szczęście proceder nie był zbyt częsty, ale i tak wbił się w moją pamięć na trwałe. Z normalnego jedzenia traumę miałam jedynie wiosną, kiedy w ogrodzie pojawiał się pierwszy szczaw i szpinak. Moja Mama z umiłowaniem gotowała zupę szczawiową, którą najczęściej podawała z jajkiem i przygotowywała szpinak.
Jak ja nienawidziłam wiosny za te obrzydliwe zielone paskudztwa!!!!!!!




Jak dołożyć do tego kompot z rabarbaru, który sam w smaku nie był zły, ale te farfocle pływające w cieczy były tak obślizgłe i wstrętne, że kombinowałam jak mogłam aby nie musieć tego pić, to koszmary senne murowane J
I co?
Minęło kilkadziesiąt lat i każdej wiosny z utęsknieniem czekam na pierwszy szczaw, szpinak i rabarbar. Nie potrafię oprzeć się ich smakowi a wspomnienia z dzieciństwa wydają się być kompletnie niezrozumiałe. No bo przecież nie ma pyszniejszej zupy jak szczawiowa ugotowana z pierwszego wiosennego szczawiu.


Zupa szczawiowa


300 g świeżych liści szczawiu bez ogonków
1 ½ l bulionu drobiowego
1 łyżka masła
½ łyżki mąki
½ szklanki śmietany
sól
jajka na twardo (po jednym na porcję)

Szczaw bardzo dokładnie wymyć, w kilka razy zmienianej wodzie, aby dokładnie pozbyć się piasku, a następnie dokładnie odsączyć (ja korzystam w tym celu z suszarki do sałaty).
Na dużej patelni roztopić masło, wrzucić na nie szczaw i mieszając smażyć aż liście staną się miękkie i zmienią kolor. Wystudzić, a następnie przełożyć na deskę do krojenia i dokładnie posiekać. W garnku zagotować bulion, wrzucić posiekany szczaw, zagotować. Mąkę dokładnie wymieszać ze śmietaną, zahartować gorącą zupą i wlać do garnka. Całość zamieszać, zagotować, doprawić solą do smaku (to jedna z nielicznych zup, których niczym poza solą nie doprawiam, aby nie zdominować przyprawami smaku) i podawać z jajkami ugotowanymi na twardo.
Smacznego!!!

Czasem nie chce mi się smażyć na maśle szczawiu i blanszuję go w minimalnej ilości wody, a potem miksuję na przecier, ale ta wersja jest idealna do szczawiu już starszego.




A jak już jestem przy wspominkach to fantastycznym wiosennym wspomnieniem jest wspomnienie widoku z okna mojego pokoju. Pod oknem rosła ogromna poniemiecka grusza, która wiosną gęsto pokrywała się kwiatami i taka ustrojona zaglądała w moje okna. Widok był tak piękny, że godzinami potrafiłam siedzieć na parapecie okiennym, gapić się w drzewo i marzyć o niebieskich migdałach. Niestety grusza była już bardzo stara i wiele lat temu została wycięta, dziś na pocieszenie mam w pobliżu wiśnię, która też pięknie kwitnie, ale to już nie to samo.


ZnP * - zupa na poniedziałek 

sobota, 27 kwietnia 2013

Brioszki z daktylami i orzechami



Miały być jakieś drożdżowe bułeczki i są. Pyszne brioszki z daktylami i orzechami.
Maleństwo stwierdziło, że to nie brioszki tylko piękne matrioszki J  Jak je zwał tak zwał, ale fajne są i tyle.
Przepis znalazłam na blogu, który bardzo lubię i chętnie korzystam z przepisów bo zawsze efekt jest wspaniały. Tym razem było tak samo. Nie miałam, co prawda mahlabu, nawet wcześniej nigdy o czymś takim nie słyszałam, pominęłam ten dodatek i myślę, że bułeczki nie straciły wiele na smaku.
W. zjadając po sytym obiedzie jedną taką ciepłą jeszcze, ufoludkową, matrioszkową brioszkę stwierdził; REWELACJA!!! Zgadzam się z tą oceną.





Brioszki z daktylami i orzechami

 (przepis jest zmodyfikowanym przeze mnie przepisem podlinkowanym wyżej)

42 g świeżych drożdży
½ - ¾ szklanki ciepłego mleka  (ilość mleka zależy od mąki i jej wilgotności)
½ szklanki cukru
3 ½ szklanki mąki
80 g masła (ja roztapiam masło)
2 duże jajka
1 ½ łyżki oleju
1 łyżeczka esencji migdałowej
szczypta soli
jajko roztrzepane z łyżką mleka do smarowania
płatki migdałowe

150 g drobno posiekanych daktyli
½ szklanki posiekanych orzechów włoskich
3 – 4 łyżek płynnego miodu
1 łyżeczka cynamony
¼ łyżeczki mielonych goździków
1 łyżka wody z kwiatu pomarańczy

Drożdże wymieszać z łyżką cukru, łyżką mąki i ½ szklanki mleka. Pozostawić na 10 minut, do momentu kiedy drożdże zaczną widocznie pracować.
Jajka ubić z pozostałym cukrem, dodać mieszaninę drożdżową, wymieszać. Mąkę przesiać, dodać sól, wlać jajka z drożdżami, dodać esencję migdałową, całość dokładnie wyrobić.
Porcjami dodawać olej, masło i ewentualnie pozostałe mleko. Ciasto po bardzo dokładnym wyrobieniu powinno być elastyczne i bardzo plastyczne.
Pozostawić pod przykryciem w ciepłym miejscu do podwojenia objętości ciasta.
Kiedy ciasto rośnie składniki nadzienia dokładnie wymieszać. Foremki na brioszki wysmarować masłem i posypać bułką tartą, lub wyłożyć papierem do pieczenia.
Odrywać po kawałku wyrośniętego ciasta, formować okrągłe placuszki, na środek nakładać po łyżce nadzienia, zalepiać bułeczki i formować kule, które należy włożyć do foremek do ponownego rośnięcia. Na koniec pozostawić sobie odrobinę ciasta, z którego wyrobić tyle małych kuleczek ile bułeczek wcześniej przygotowaliśmy. Na każdej bułeczce nakleić małą kuleczkę. Całość przykryć ściereczką i pozostawić do ponownego wyrośnięcia.
Piekarnik nagrzać do 180 stopni. Bułeczki wstawić do piekarnika i piec je przez 15 – 20 minut.
Smacznego!!!




I jeszcze kilka słów o kociakach.
Bunia, od kiedy jest wyprowadzana do ogrodu ma się wyraźnie lepiej. Nie podaję Jej już leków uspokajających i poprawiających nastrój. Nie muszę podawać też leków pobudzających apetyt, bo sama zajada co dostanie. To niesamowite, jak kot może popaść w stan depresyjny i to tym razem nie z powodu leków a z powodu zmiany trybu życia. Na szczęście szelki załatwiają sprawę.



Wczoraj był Pan od siatek do okien i niestety, d... blada L Siatek nie będzie L W moich oknach nie da się ich zamontować.
Będziemy myśleć o innym rozwiązaniu. No i zaczynam myśleć o umówieniu Filonki na sterylizację. Najwyższy już czas na ten zabieg.

Ps. Filonka chwilami jest cudownym małym kocim czortem, który kojarzy nam się z Tajemniczym Don Pedro J Carramba!!!!
Pamiętacie tą bajkową postać???? 


czwartek, 25 kwietnia 2013

Babka herbaciana i wiosna na całego



Wiosna Panie Sierżancie!!!!

Chciałoby się krzyknąć z zachwytu, kiedy za oknem ptaki śpiewają, kwiaty kwitną na całego a i temperatury wreszcie wiosenne. Nawet zwierzęta w ZOO stwierdziły, że pora się radować i rozpocząć prace nad nowym pokoleniem ;) (bardzo przepraszam, jeśli uraziłam tym zdjęciem czyjeś uczucia).



Wiosna to nie tylko cudowna aura, ale i ogrom pracy w ogrodzie, a i pora wycieczek za miasto aby jeszcze lepiej móc cieszyć się ciepłą i słoneczną pogodą. Na gotowanie i pieczenie czasu zostaje stosunkowo niewiele. Dlatego ostatnio najważniejszym kryterium wyboru przepisu jest prostota wykonania i jego szybkość.
Taka właśnie jest babka herbaciana, na którą przepis można znaleźć na mniamie w książce Anusiaczka.


Babka herbaciana


25 dag mąki
10 dag cukru (można, jak ktoś lubi, dodać ciut więcej bo babka należy do tych mało słodkich)
8 dag masła
2 żółtka
1 szklanka mocnej herbaty (u mnie earl grey)
8 dag rodzynek
1 łyżeczka sody
1 łyżeczka proszku do pieczenia
½ łyżeczki otartej skórki z cytryny

Rodzynki zalać herbatą, gotować przez 5 minut, a następnie je odcedzić a herbatę wystudzić. Masło utrzeć z cukrem do białości, dodać żółtka i dalej ucierać. Dodawać kolejno, dalej ucierając skórkę z cytryny, mąkę przesianą z sodą i proszkiem do pieczenia oraz herbatę wlewając ją stopniowo. Ciasto przelać do przygotowanej formy i piec przez około 50 – 60 minut w 180 stopniach.
Gotową i wystudzoną babkę można posypać cukrem pudrem lub polać lukrem zrobionym z cukru pudru i odrobiny soku z cytryny.
Smacznego!!!


 Bunia chętnie wychodzi do ogrodu na smyczy, ale oczekuje od nas towarzystwa przez cały czas. Muszę chyba sobie nową baterię do laptopa kupić, bo za leniwa jestem na wyciąganie przedłużacza, aby móc sobie siedzieć w ogródku i robić coś na komputerze. Na razie czytam książki, tak też jest dobrze.
A tutaj moje Panny spoglądające tęsknie na świat przez szybę.



niedziela, 21 kwietnia 2013

Kora orzechowa, czyli jak uczciłam imieniny Męża



W tym tygodniu W. będzie obchodził imieniny, więc bardzo chciałam upiec jakieś bardzo odświętne ciasto, które jednocześnie będzie z owocami. Podsunięto mi ten przepis i spodobał mi się od pierwszego spojrzenia. Ciasto upiekłam bez problemu z podanych proporcji i wyszło bardzo smaczne, jednak przy kremie urodziły się wątpliwości co do proporcji i zmieniłam je po swojemu i całe szczęście. Dzięki temu, że pominęłam dodatkowe mąki i pół kostki masła krem jest na granicy przyjemnej konsystencji. Nie obrazilibyśmy się gdyby był jeszcze trochę bardziej lekki i delikatny, ale jest dobry. Z mąkami i dodatkowym masłem byłby dla nas zdecydowanie zbyt ciężki i gęsty, ale to kwestia gustu.



Kora orzechowa


Na ciasto:
100 g orzechów włoskich siekanych
100 g orzechów włoskich zmielonych
100 g rodzynek
100 g wiórków kokosowych
100 g drobnego cukru
8 białek
4 żółtka (pozostałe 4 żółtka użyjemy do kremu)
1 łyżeczka proszku do pieczenia

Na masę:
duża puszka brzoskwiń
2 opakowania budyniu śmietankowego
250 ml mleka
250 ml soku z brzoskwiń (odcedzić puszkę brzoskwiń, jeżeli ilość soku jest niewystarczająca uzupełnić wodą)
2 łyżki cukru lub więcej jeśli użyjemy budyniu bez cukru, krem dosładzamy wedle smaku  
cukier waniliowy
4 żółtka
1 kostka bardzo miękkiego masła

Zaczynamy przygotowania od ciasta. Białka ubijamy na sztywną pianę, następnie dosypujemy stopniowo cukier cały czas ubijając białka. Dodać żółtka, dokładnie ubić całość. Do masy dodać pozostałe składniki i delikatnie wymieszać. Blaszkę 24 x 28 cm wyłożyć papierem do pieczenia, ciasto podzielić na dwie równe części. Pierwszą wyłożyć do formy, piec w 180 stopniach przez 20 minut. Tak samo upiec drugą cześć ciasta.

Kiedy ciasto stygnie przygotować krem. Budynie ugotować z cukrem i cukrem waniliowym oraz z żółtkami w mleku i soku z brzoskwiń. Masę wystudzić pod przykryciem, ale nie całkowicie a jedynie do stanu kiedy budyń stanie się letni. Mikserem ubić masło na puch a następnie dodawać porcjami budyń. Następną łyżkę dodawać kiedy poprzednia dostanie dobrze wrobiona w masę. Brzoskwinie odsączyć, osuszyć na ręczniku papierowym i pokroić w kostkę. Dodać do kremu, całość wymieszać.
Przygotowany krem rozsmarować na jednym blacie ciasta, przykryć drugim, lekko docisnąć i wstawić do lodówki na kilka godzin. Przed podaniem posypać cukrem pudrem i można podawać.
Smacznego!!!





Wiosna na całego. Bunia rwie się na dwór w sposób niewyobrażalny. Kupiłam szelki i smycz. Postanowiłam wyprowadzać Ją do ogrodu i tam zostawiać przywiązaną do palika. 



Pomysł okazał się dobry o tyle, że Bunia zaakceptowała szelki i smycz, na dworze przyjemnie się wygrzewa na słoneczku. Niestety nie wiem jakim sposobem, ale wylazła z szelek. Byłam przekonana, że dała nogę i poszła na gigant. Niespiesznie wyszłam do ogrodu i ze zdumieniem zobaczyłam, że kocia Panna siedzi na progu i wchodzi sama do domu. Z jednej strony odetchnęłam z ulgą z drugiej wiem, że gdyby była zdrowa i miała siłę to poszłaby w długą i nie prędko by wróciła.



Zrobiliśmy kontrolne badania krwi i z jednej strony jest dobrze. Enzymy wątrobowe, które były tak bardzo wysokie wróciły do normy, ale morfologia nadal jest zła, a nawet niekiedy jeszcze gorsza (ilość leukocytów jeszcze zmalała a i tak była poniżej normy) ilość czerwonych krwinek jest ponad normę no i bardzo niepokojąco wzrosła fosfataza alkaliczna, która poprzednio była w normie. Bunia przybrała na wadze, aż nadto więc musimy ograniczyć ilość jedzenia. Weterynarz na razie się nie wypowiada co się dzieje, kazał nie martwić się na zapas, bo powiedział, że to niczego nie przesądza, ale powiem szczerze, że znów przestałam optymistycznie patrzeć na zdrowie Buni. Naczytałam się w internecie o czym to może świadczyć i boję się. Dalej dietujemy, dalej podajemy leki i za miesiąc ponawiamy badania. Ciekawe ile osób będzie potrzebnych do pobrania krwi – teraz w sumie 4 osoby walczyły z jednym małym koteczkiem. Strat w ludziach większych nie zanotowano, jedynie kilka pomniejszych.


I jeszcze trochę wiosny dla pokrzepienia serc.





 I jeszcze zapowiedź ciasta, na które nigdy nie mogę się doczekać wiosną ;)


czwartek, 18 kwietnia 2013

Kwietniowy konkurs w Klubie Kota Jasna 8



Udział w konkursie  organizowanym przez Klub Kota Jasna 8 biorę tak mocno na przekór całemu światu i wszystkim przeciwnościom kociego losu. Po długich wahaniach zdecydowałam się na dokocenie, miałam świadomość, że może być różnie z relacjami między kotami, ale w głębi duszy marzyłam o wielkiej miłości kocio - kociej. Marzenie nadal pozostaje w sferze marzeń. Moje kotki tolerują się, ale w pewnej odległości. Bunia nadal warczy na Filonkę, choć teraz już na tyle mało, że nie traci głosu i nie trzeba leczyć zapalenia krtani. Jednak krew się nie leje, a futro w strzępach nie fruwa po mieszkaniu. W chwilach największych problemów zdrowotnych Buni (moi czytelnicy wiedzą co się Jej przytrafiło) Filonka zachowała się jak najdojrzalsza i najtroskliwsza istota na świecie. Nie zbliżała się do Buni, mimo, że mogła bezkarnie to robić, niemal mogła kołki na głowie Jej ciosać. Pozwoliła "Cioci" powoli i w spokoju dochodzić do siebie. Starała się być jak najmniej absorbująca i wyraźnie było widać, że nie wie co się dzieje ale czuje, że człowieki muszą całą swą uwagę skupić na "tej fascynującej ale paskudnej, warczącej, dużej futrzanej Ciotce" i trzeba cierpliwie poczekać aby mogli poświęcić swój czas też pewnej małej, ślicznej i czarnej Koteczce.

Kocham je obie i nieustaję w marzeniu, że Bunia i Filonka zaprzyjaźnią się taką przyjaźnią prawdziwą i wielką.


poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Ezogelin çorbasi – pikantna zupa z soczewicy z ryżem



Na blogu Turcja od kuchni znalazłam przepis na zupę z soczewicy. Wszyscy bardzo lubimy zupy soczewicowe, a kuchnia turecka jest jedną z naszych ulubionych, więc dzisiaj kupiłam wspaniałą turecką czerwoną soczewicę i ugotowałam fantastyczną zupę. Poszukałam w necie innych przepisów na tę zupę, bo zupełnie jej nie znałam i okazuje się, że popularniejszą wersją jest taka z bulgurem, ale myślę, że ta z ryżem wcale nie jest gorsza. Następnym razem zrobię z bulgurem i ocenię, którą wolę.
Zupa jest zupełnie niekłopotliwa i dosyć szybka w wykonaniu.



Ezogelin çorbasi – pikantna zupa z soczewicy z ryżem


1 szklanka czerwonej soczewicy
1 cebula
1 marchewka
garść ryżu
1 łyżka koncentratu pomidorowego
1 łyżka masła
1 łyżeczka ostrej papryki
1 łyżeczka suszonej mięty
sól, pieprz

Na maśle przesmażyć posiekaną cebulę i utartą na dużych oczkach marchewkę. Kiedy wyraźnie zmiękną dodać koncentrat pomidorowy i smażyć mieszając jeszcze kilka minut. Dodać umytą soczewicę, 1 ½ l wody i przyprawy. Gotować kilka minut, następnie dodać wypłukany ryż i całość gotować do miękkości składników. Ostatecznie doprawić i można podawać.
Smacznego!!!




Już kiedyś pisałam o pchlim targu „Na młynie”, dla mnie to fajne miejsce nie tylko ze względu na różne drobiazgi, które można kupić – jak tym razem tę łyżkę,




ale i na obecność rodowitych Turków, którzy przywożą coraz więcej fajnych produktów. Dzisiaj poza czerwoną soczewicą (nie wiem na czym polega różnica, ale wolę tą od naszej polskiej, która ani koloru ani kształtu nie ma takiego jak ta turecka) kupiłam wspaniałe zielone oliwki w dużym rozmiarze nie drylowane, ser kozi w puszce i ajvar. To tam zaopatruję się w bulgur, przyprawy, harissę, ostre papryczki w zalewie i wiele innych specjałów. Kocham turecką konfiturę z fig.
Polecam to miejsce na zakupy tureckich specjałów, mimo, że we Wrocławiu są jeszcze co najmniej dwa (tyle znam) miejsca z podobnymi produktami.

I na koniec jeszcze muszę przestać zaniedbywać Filonkę i pokazać ją w całej kociej okazałości ;) 


sobota, 13 kwietnia 2013

Pikantne udka z kurczaka po portugalsku - papryczka piri - piri gwiazdą dania

Z Wysp Zielonego Przylądka przywiozłam solidną porcję suszonych papryczek piri - piri. Wszędzie gdzie jedliśmy na stole stała butelka lub miseczka z oliwą z oliwek w której pływało sporo tych niezwykle ostrych papryczek. Oliwa dodawała niezłego kopa potrawom, ale i doskonale podnosiła smak. Po powrocie do domu od razu kupiłam dobrą oliwę z oliwek i zrobiłam własny sos oliwny.



Oliwa piri - piri

1/4 l oliwy z oliwek 
1 1/2 łyżki pokruszonych papryczek piri - piri
kilka płatków suszonego czosnku
szczypta suszonego rozmarynu

Do butelki z oliwą wrzucić wszystkie składniki, wymieszać i pozostawić na co najmniej 3 tygodnie. W miarę wykorzystywania można uzupełniać oliwę, ale moc oliwy będzie maleć.

Oliwa doskonale nadaje się do delikatnego polewania potraw, które chcemy wyostrzyć, może to być mięso, ryby czy owoce morza. Jeśli nie mamy papryczek piri - piri to z powodzeniem można wykorzystać ususzone papryczki chilli. 
Polecam!!!

Gotową oliwę wykorzystywałam do upieczonej w domu pizzy (uwielbiamy taki dodatek, zamiast keczupu czy sosu pomidorowego), i dań mięsnych. Tym razem były to udka z kurczaka po portugalsku (przepis z książki "Podróże kulinarne. Portugalia" z moimi zmianami)




Pikantne udka z kurczaka

4 udka z kurczaka

Marynata:
1/2 cytryny
1/2 pomarańczy
1/2 szklanki białego wytrawnego wina
1/2 szklanki wody
1/2 łyżki sosu worcester
1/2 łyżki whisky 
4 ząbki czosnku
1 liść laurowy
świeżo zmielony pieprz
szczypta świeżo zmielonej gałki muszkatołowej
2 łyżeczki słodkiej papryki

Oliwa piri - piri

Wymyte cytrynę i pomarańczę pokroić w plastry. Czosnek obrać i pokroić w plasterki. Wszystkie składniki marynaty wymieszać i zalać nią umyte udka z kurczaka, wymieszać. Całość zakryć i pozostawić na 2 godziny. 
Po tym czasie rozgrzać piekarnik do 200 stopni. Na dno brytfanny wlać odrobinę oliwy. Na niej ułożyć odsączone z marynaty udka. Dokładnie je posolić i skropić oliwą. Całość wstawić do piekarnika i piec około 50 - 60 minut smarując co jakiś czas udka oliwą piri - piri, a w połowie czasu pieczenia udka obrócić na drugą stronę, aby zrumieniły się równomiernie. 
Upieczone mięso podawać z ryżem (podobno lepiej pasuje) albo pieczonymi ziemniakami (mnie bardzo pasowało to połączenie). Piekłam ziemniaki w tym samym naczyniu co mięso, dzięki czemu fajnie przeszły smakiem kurczaka i pikantnej oliwy.
Smacznego!!!



Za oknem eksploduje wiosna, dziś temperatura wzrosła do 16 stopni. Przyroda w moim ogrodzie budzi się bardzo gwałtownie.


Niestety Bunia też czuje wiosnę i przyjemną temperaturę. Chodzi i płacze aby ktoś się nad Nią ulitował i wypuścił na dwór. Niestety więzienie jest nadal niezbędne dla Jej zdrowia, czy wręcz życia. Ponieważ bardzo Ją to stresuje i smuci zaczęła dostawać preparat, który ma podnieść Jej nastrój i uspokoić. Mam nadzieję, że pomoże.

środa, 10 kwietnia 2013

Dlaczego warto czytać ulotki leków?



Generalnie mam zwyczaj czytania ulotek leków, które trafiają do mojego domu, ale tym razem stres związany z leczeniem Buni był tak duży i zdanie się na weterynarza bezgraniczne, że podawałam Jej co zostało mi wydane bez przyjrzenia się ulotkom. Postępowałam tak tym bardziej, że weterynarz zanim dał mi lek sam jeszcze upewniał się co do wskazań i przeciwwskazań i dawkowania. Jak w jakimś amoku zaprogramowałam się na właściwe podawanie wszystkiego co potrzeba, a właściciele zwierząt wiedzą, że bywa to trudne (u kotów chyba szczególnie trudne). Jednocześnie musiałam podawać dwa leki w płynie i dwa w tabletkach i tak 3 razy dziennie. Kiedy po tygodniu leczenia wyniki wyraźnie zaczęły się poprawiać wydawało się, że najgorsze za nami, Bunia powinna zacząć czuć się lepiej, zacząć mieć apetyt i powoli dochodzić do formy przy współudziale podawanych leków.
Niestety samopoczucie powoli acz systematycznie zaczęło się pogarszać a w piątek nastąpiło apogeum złego samopoczucia i apatii. Całkowita odmowa jedzenia i brak zainteresowania czymkolwiek. Wizytę u weterynarza poprzedziłam (na szczęście) lekturą ulotek podawanych leków. W jednej z nich (lek przeznaczony dla ludzi, tylko dawka dostosowana dla kota) wyczytałam, że wśród możliwych działań niepożądanych ”Najczęściej występuje - niepokój, senność, zmęczenie i znużenie.
Rzadko - bezsenność, bóle i zawroty głowy, dezorientacja, depresja z tendencjami samobójczymi”
Jak to możliwe, depresja u kota????
Poszłam do weterynarza, Bunia dostała kolejną kroplówkę (już ostatnią) i leki w zastrzykach. Rozmawiałam z lekarzem a ten tylko kręcił głową (pisałam o tym tutaj). Nie chciał wierzyć, że taki skutek uboczny może mieć u kota ten lek, tym bardziej, że się z czymś takim nie spotkał, ale mimo wszystko kazał odstawić podawanie tego medykamentu i patrzeć co się zmieni.
Bunia już piąty dzień go nie przyjmuje i z każdym dniem poprawia się Jej samopoczucie i kondycja. Nawet początkowe problemy z wymiotami (był to lek przeciwwymiotny) chyba się wczoraj skończyły (mam nadzieję, że trwale).
Po piątkowym załamaniu, kiedy myślałam, że jednak nic z tego nie będzie i muszę zacząć przygotowywać się na pożegnanie, zaczynam patrzeć optymistycznie w przyszłość. 
A co by było gdybym ulotki nie przeczytała i nie zwróciła uwagi na działania niepożądane? Gdybym nadal podawała lek? Nie wiem w jakim stanie Bunia byłaby dzisiaj, czy dałoby się Ją leczyć?



Czytajmy ulotki, zwracajmy uwagę na przeciwwskazania i działania niepożądane. W tym przypadku nie dało się przewidzieć reakcji depresyjnej u kota, ale skojarzenie zachowania kota z informacją z ulotki pozwoliły zadziałać właściwie.


Zdjęcia robione dzisiaj, jak widać Bunia jest trochę smutna, siedzi pod krzesłem ale to dlatego, że nie wypuściłam Jej na dwór.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Zupa fasolowa - ZnP


Cała uwaga i moja energia, od dwóch tygodni skierowane są na leczenie Buni. 
O finansach nie wspomnę, bo nie żałuję ani złotówki wydanej na leczenie ukochanej koteczki. Jednak nie da się nie zauważyć uszczuplenia budżetu domowego w tym miesiącu. A żyć i jeść trzeba. Ponieważ już nie raz bywałam pod kreską to nauczyłam się optymalizować wydatki i tak planować menu aby koszty były jak najmniejsze. Podstawa to planowanie na kilka dni do przodu, robienie zakupów dokładnie pod te plany i wykorzystywanie tego co zostaje. Poza tym nie mam energii ani czasu na przygotowywanie wyszukanych potraw. Tak powstała zupa, nie dość, że pyszna to może stanowić pełnowartościowy posiłek. Wykorzystałam w niej to co znalazłam w lodówce i szafkach kuchennych.



Zupa fasolowa z zacierkami


1 szklanka suchej drobnej białej fasoli
1 marchewka
1 pietruszka
kawałek selera
2 ząbki czosnku
1 cebula
kilka grubszych plasterków (3-4) szynki wędzonej lub wędzonego boczku
2 łyżki oleju
 2 łyżki koncentratu pomidorowego
1 ½ l bulionu
4 łyżki zacierek (lub innego drobnego makaronu)
½ łyżeczki tymianku
2 łyżeczki majeranku
sól, pieprz

Dzień wcześniej namoczyć fasolę. Następnego dnia zmienić wodę a fasolę ugotować z dodatkiem soli i majeranku. Pokrojone w kostkę marchew, seler i pietruszkę wrzucić do garnka, zalać bulionem, ugotować do miękkości. Cebulę obrać, pokroić w kostkę, podobnie szynkę lub boczek. Na patelni rozgrzać olej, przesmażyć cebulę z szynką (boczkiem), pod koniec smażenia dodać posiekany lub przeciśnięty przez praskę czosnek. Smażyć jeszcze przez chwilę. Do gotujących się warzyw dodać ugotowaną fasolę, przesmażone cebulę z czosnkiem, tymianek. Gotować kolejne 10 minut. Dodać zacierki, gotować do ich miękkości, dodać następnie koncentrat pomidorowy całość wymieszać, zagotować i doprawić solą i pieprzem. Podawać gorącą.
Smacznego!!!



I jeszcze garść informacji dla kibicujących mnie i Buni w walce z chorobą.

Jak już pisałam mamy dni lepsze i gorsze. Ze względu na złe samopoczucie i apatię odstawiliśmy lek przeciwwymiotny, bo takie działania niepożądane wypisane były w ulotce. To pociąga za sobą skłonność do wymiotów. Tym sposobem zaczyna się błędne koło. Bunia musi jeść i dostarczać energii organizmowi aby walczyć z chorobą z drugiej apetyt ma słaby a jak już coś zje to istnieje duże niebezpieczeństwo, że wszystko zwróci. Po konsultacji z weterynarzem nadal nie podaję leku przeciwwymiotnego, ale próbuję karmić Bunię jak najczęściej podając Jej na raz malusieńkie porcje. Na razie udaje się nam tak funkcjonować tylko jak pogodzić opiekę nad chorym kotem i pracę zawodową????? 

I na koniec cień optymizmu w postaci krokusów kwitnących w Parku Szczytnickim we Wrocławiu. Kwiatuszki są pozamykane, bo zdjęcie było robione (komórką) już po godzinie 17.



sobota, 6 kwietnia 2013

Choroby ciąg dalszy

Dziękuję wszystkim za troskę. 
Niestety mamy lepsze i gorsze dni. We wtorek już myślałam, że problemy są za nami. W Bunię wstąpił diabeł wcielony i dała popis siły i energii u weterynarza. Ucierpiały na tym moje ręce, które próbuje doprowadzić do stanu normalnego za pomocą magicznego alantanu plus. W środę było podobnie i moje ręce znów ucierpiały. Weterynarz i my tutaj wszyscy cieszyliśmy się jak dzieci, że Bunia ma siłę i chęć walki więc wszystko złe za nami. Z weterynarzem umówiliśmy się, że do piątku podajemy kroplówki i zastrzyki, a potem już wyłącznie karma lecznicza i leki podawane w domu. Niestety w czwartek już była bardziej osowiała, a w piątek odmówiła całkowicie jedzenia. Na wizycie u weterynarza wcale się nie broniła i była bardzo apatyczna. Weterynarz tylko kręcił głową i ze smutkiem na Nią i na mnie patrzył, ale nadziei nie odbierał. Ustawiliśmy trochę inne leczenie domowe, pozwolił dawać jej też inną karmę, nie tylko leczniczą na wątrobę, bo stwierdził, że lepiej aby jadła cokolwiek dobrej jakości niż nic. Zostawiałam u Niego kolejne setki złotych i wróciłam do domu załamana. Nie ukrywam, że poryczałam sobie nad biedną Bunią i nad sobą też przy okazji.
Bunia saszetki, którą dostałam od weterynarza też niespecjalnie chciała jeść. Polizała troszkę i zostawiła. A ja nic innego nie robiłam jak tylko podtykałam Buni jej miski a potem chowałam przed Filonką i to samo z miskami Filonki. Za którymś razem Filonka zostawiła swoje jedzenie niedojedzone a ja przegapiłam to a kiedy sobie przypomniałam zobaczyłam Bunię wyjadającą karmę małej. 
W nocy Bunia cos tam zjadła, dzisiaj też jedną saszetkę raczyła zjeść. O tej leczniczej karmie mogę na razie zapomnieć bo Bunia obchodzi ją z daleka.
Mam nadzieję, że tendencja nabierania apetytu się będzie pogłębiać i Bunia jednak wróci do zdrowia.
Dziś był pierwszy dzień od ponad półtora tygodnia bez wizyty u weterynarza, a i leki podaję już w trochę mniejszych dawkach.
Dlatego dalej proszę o kciuki za zdrowie Buńciołka, bo to najwspanialszy kot pod słońcem i kocham Ją bezgranicznie. Nie wyobrażam sobie życia bez Niej i dlatego nie może nie wyzdrowieć.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Bardzo trudny czas

Wszystkich tu zaglądających chciałabym przeprosić, że nawet życzeń świątecznych nie złożyłam. 

Na moje usprawiedliwienie mam tylko chorobę Buni. Kiedy ostatnio pisałam o tym, że jest chora nawet nie podejrzewałam, że aż tak bardzo jest chora. W czwartek zrobiliśmy badania krwi aby sprawdzić jak funkcjonują nerki, bo wiek i objawy mogły sugerować takie problemy. Okazało się jednak, że nerki pracują sprawnie i prawidłowo, natomiast wątroba jest w stanie tragicznym. Weterynarz mimo później pory kazał nam wrócić, bo każda godzina była cenna, w nocnej aptece kupiliśmy dodatkowo te leki, które podajemy sami. Na pocieszenie usłyszeliśmy, że gdyby tak przekroczone byłyby normy nerkowe to ratunku już by nie było, ale wątroba ma szansę się zregenerować. I tak rozpoczęliśmy bardzo intensywne leczenie. Dwie kroplówki dziennie, leki podawane w domu trzy razu dziennie. Wszystko podporządkowaliśmy leczeniu Buni. Przygotowania do świąt zostały odsunięte na dalszy plan. Nie miałam siły ani chęci myśleć o czymkolwiek innym.


Pierwsze doby Bunia spędzała ukryta głęboko pod łóżkiem, w miarę jak samopoczucie się Jej poprawiało wylazła z zakamarków i teraz odpoczywa na piernatach.


Dziś zrobione zostały kontrolne badania krwi. Okazało się, że leczenie prowadzi do zmian we właściwym kierunku. Enzymy wątrobowe ciągle jeszcze wielokrotnie przekraczają normy ale zmniejszyły się i tak w stopniu bardzo widocznym, a bilirubina nawet wróciła do normy. 
Weterynarz pozwolił zacząć myśleć optymistycznie o zdrowiu mojej kochanej Bunieczki. Co prawda dieta wątrobowa obowiązkowa (chrupeczki nawet Jej posmakowały) raczej nie powinna już wychodzić na dwór (czyli prawdopodobnie stanie się kotem domowym niewychodzącym, jeśli się to nam uda), żeby znów czegoś nie pożarła, ale będzie żyła a ja jestem bardzo szczęśliwa.


Dalej będziemy jeździć codziennie na kroplówki i dalej będziemy podawać Jej leki, za kilka dni znów badania kontrolne, oby już wtedy enzymy wróciły do normy.

W tej całej sytuacji biedna była Filonka, bo nikt z nas nie miał głowy ani siły bawić się z Nią, ale Ona jakby czuła, że coś niedobrego się dzieje i starała się być jak najmniej kłopotliwa. Próbowała też być jak najbliżej Cioci Buni, jakie wielkie było nasze szczęście jak w pewnym momencie Bunia nawarczała na Małą i nawet pacnęła Ją łapą (bez pazurów, bo te zostały obcięte). Prawie popłakałam się ze szczęścia bo to była pierwsza oznaka, że Bunia ma się lepiej i zaczyna wracać do sił. 
Przed nami daleka droga, ale mam nadzieję (teraz już bardzo wielką), że dojdziemy do celu i Bunia będzie zdrowa.